Numizmatyka – kolekcjonerskie monety złote i srebrne dostępne w sklepie numizmatycznym

Zaloguj

Moje konto:

801 811 800
Koszyk jest pusty

Malarzem marynistą postanowił zostać już w przedszkolu i pozostał wierny swojemu marzeniu.

Przygotowanie do malowania przypomina czasem pracę historyka i detektywa, ale jest również szansą na spotkanie wielbicieli i znawców morza. Rozmawiamy z Grzegorzem Nawrockim, współtwórcą naszej nowej kolekcji medali "Legendarne polskie statki i okręty".

grzegorz-nawrocki_obraz

Grzegorz Nawrocki z obrazem statku pasażerskiego SM Chrobry

Kiedy i jak zaczął Pan malować?

Początek mojej malarskiej pasji pojawił się, gdy odkryłem w domu książkę Mariana Krynickiego “Współczesne statki morskie”. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, skąd się tam wzięła, ponieważ nikt w mojej rodzinie nie miał takich zainteresowań. Być może był to prezent. To jest zresztą do tej pory świetna książka, mimo że technika poszła do przodu, a część zawartych w niej informacji straciła na aktualności. Było to kompendium wiedzy o żegludze, statkach i nawigacji. Idealna książka, by kogoś zainteresować tymi tematami.

Dla mnie w książce najbardziej interesujące były obrazy Adama Werki, którego do dziś uważam za swojego mistrza. Był świetnym ilustratorem specjalizującym się w tematyce marynistycznej. Pamiętam, że zmuszałem rodziców do kalkowania tych obrazów. Wówczas za kalkę służył papier śniadaniowy. Potem przenosiłem to na karton i malowałem. Obrazy, które odkryłem w książce Krynickiego uwiodły mnie. Fascynacja zaczęła się jeszcze zanim poszedłem do szkoły. Wtedy narodziło się marzenie, by zostać malarzem statków i okrętów.

Pamiętam, że w przedszkolu wychowawczyni zapytała mnie, kim chciałbym zostać. Odpowiedziałem, że malarzem. Ona zrozumiała, że kolarzem i zaczęła mnie wypytywać dlaczego. Zaciąłem się w sobie i już tam nie chciałem wracać. Do lat szkolnych byłem w domu z mamą. Zainteresowanie marynistyką zachęciło mnie do malowania. Taka była kolejność.

Co Pana ujęło w ilustracjach Adama Werki?

Przede wszystkim realizm i dynamika. Nawet ostatnio znów tę książkę kupiłem w antykwariacie, a dodam, że znalezienie jej nie było łatwe.

Czy to zainteresowanie morzem wpłynęło jeszcze na Pana życiowe wybory?

Po ukończeniu technikum elektronicznego chciałem iść do Szkoły Morskiej w Gdyni. Miałem jednak wątpliwości, bo jeden ze znajomych marynarzy uświadomił mi, że statek, jeśli nie płynie, to nie zarabia, a pobyt w porcie jest w celu szybkiego wyładunku i załadunku. Zwiedzania portów i romantycznych przygód z tym związanych już nie ma. W tym biznesie rządzi zegarek. Ostateczną decyzję podjąłem jednak po pobycie w Bieszczadach, gdzie przez dwa tygodnie było zimno i lał deszcz, a my mieszkaliśmy w namiotach. Te warunki, były przyczyną poważnego zapalenia stawów kolanowych. Lekarz ostrzegł mnie, że do końca życia będę miał z nimi problemy. Potem okazało się, że nie miał racji, ale pod wpływem tej diagnozy zrezygnowałem ze zdawania do Szkoły Morskiej. Umiałem już dość dobrze rysować, zdecydowałem się więc na architekturę.

Jak się Pan przygotowuje do malowania obrazów?

Złapałem się niedawno na tym, że nigdy nie namalowałem obrazu z natury, patrząc na okręt czy statek. Oczywiście odwiedzałem wiele jednostek, pływaliśmy też z żoną na “Pogorii”, ale w zasadzie maluję z tak zwanej “wyobraźni”. Nawet wówczas, gdy współpracowałem ze stocznią, dla której malowałem budowane właśnie jednostki, posiłkowałem się jedynie planami.

Pracę nad obrazem zaczynam od zbierania materiałów ikonograficznych dotyczących malowanej jednostki lub wydarzenia. W większości przypadków są to obrazy statków i okrętów, których już dawno nie ma. Trzeba bazować na planach. Często, gdy nie ma nawet zdjęć, opieram się na dość enigmatycznych przekazach. Wielu rzeczy się domyślam. Były sytuacje, że malowałem trochę po omacku, na przykład ilustracje do kalendarza “Morza” wydawanego z okazji pięćsetlecia odkrycia Ameryki. Miał on zawierać obrazy statków wielkich odkrywców, między innymi Vasco da Gamy, Magellana, Kolumba oraz zdobywców biegunów. Oprócz samego malowania, w wielu przypadkach, musiałem zabawić się w rekonstruktora historycznego. Malując “Santa Marię” Kolumba, nie mogłem skorzystać nawet z ówczesnych obrazów tej jednostki, bo ich po prostu nie było. Opierałem się więc na nielicznych planach statków z tamtych czasów, wiedzy historycznej z zakresu budowy dawnych żaglowców i wyobraźni. Oczywiście nie tylko ja malowałem “Santa Marię”, jest wiele rekonstrukcji tej karaki i wszystkie różnią się szczegółami. Różnice są dosyć istotne, nawet budowa kadłuba, ożaglowanie czy heraldyka jest na tych obrazach inna. Dlatego w pewnym momencie trzeba definitywnie zakończyć dociekania i zacząć malować. Wiele wątpliwości wraca jednak w czasie malowania, zwłaszcza przy detalach.

santa-maria

"Santa Maria" (obraz Grzegorza Nawrockiego)

Dużo historycznych dociekań wiąże się również z malowaniem bitew czy walk w czasie II wojny światowej. Wiadomo, kiedy się odbywały, ale trzeba dotrzeć do przekazów świadków, źródeł z informacjami o stanie morza, jego temperaturze, kierunku wiatru czy zachmurzeniu. Te informacje często konsultuję ze specjalistami z zakresu historii wojennomorskiej oraz osobami, które mają dużą praktykę morską. Trzeba też pamiętać, że jednostki wojenne często nosiły kamuflaż, który zmieniał się nieraz w zależności od akwenu i wykonywanego zadania. Zdarza się też, że szukając informacji znajduję sprzeczne odpowiedzi i to ja muszę być arbitrem, który decyduje o ostatecznej ich interpretacji. W czasie takich dociekań dochodzi nieraz do pewnych odkryć dotyczących budowy dawnych jednostek.

Na przykład?

Ciekawa historia wydarzyła się przy malowaniu Titanica. Namalowałem go z czterema dymiącymi kominami. Na szczęście dowiedziałem się, i mogłem to jeszcze poprawić, że ostatni komin Titanica był atrapą. Dostawiono go, ponieważ transatlantyki czterokominowe wyglądały bardziej okazale i dodawały prestiżu armatorowi.

Wiele w tej pracy zawdzięczam znajomym wielbicielom morza i historykom. Czasem zdarza się, że ktoś podsyła mi zdjęcia z archiwów rodzinnych, ale z zastrzeżeniem, że mogę z nich korzystać przy malowaniu, ale nie mogę tych zdjęć nigdy opublikować, czy powołać się na nie. Krótko mówiąc przygotowanie do malowania przypomina czasami pracę zarówno historyka, jak i detektywa. 

Często musi Pan podjąć decyzję, jak wyglądała dana jednostka opierając się na sprzecznych, bądź ubogich przekazach. Gdzie jeszcze jest miejsce na wyobraźnię?

Tego miejsca pozostaje jeszcze bardzo dużo. Podam przykład. Wiele bitew morskich toczyło się w nocy i czasami na dużych dystansach, zwłaszcza w czasie Drugiej Wojny Światowej. Wyzwaniem jest poszukanie źródeł światła, bo gdyby trzymać się tylko prawdy historycznej i wczuć się w świadka takiej bitwy, to poza krótkimi momentami wystrzałów, nic praktycznie nie byłoby widać. Po prostu nie byłoby obrazu. Źródłem światła może być w takiej sytuacji Księżyc, o ile wtedy świecił, eksplozje czy płonące jednostki. Czasami wystrzeliwano w kierunku przeciwnika flary, ale to też należy sprawdzić w przekazach historycznych. Czasami trzeba trochę przesadzić i pokazać walczące ze sobą jednostki znacznie bliżej niż to wydarzyło się w rzeczywistości.

Jest pan architektem z wykształcenia. Czy ta wiedza pomaga w malowaniu statków i okrętów?

Zdecydowanie, zwłaszcza gdy maluję jednostki na podstawie planów. Wiele osób lubi obrazy malowane przez architektów właśnie ze względu na umiejętność oddania prawidłowej perspektywy. Perspektywa jest istotna nie tylko w czasie malowania statków i okrętów, ale również chmur i fal.

Jak długo trwa praca nad obrazem?

Samo malowanie średniej wielkości gwaszu zajmuje mi około tygodnia, czasem do dziesięciu dni. Często znacznie dłużej trwa samo przygotowanie do malowania, zebranie materiałów, konsultacje ze specjalistami.

grzegorz-nawrocki-przy-pracy

Co w tej pracy jest dla Pana najtrudniejsze, a co najprzyjemniejsze?

Najtrudniejsze jest zdobywanie materiałów. Kiedyś poszukiwania materiałów zaczynałem od wizyt w różnych bibliotekach i przeglądania mojego domowego dość skromnego archiwum. Kiedy malowałem coś dla czasopisma “Morze”, redaktor Miciński przygotowywał mi pakiet materiałów i to było ogromnym ułatwieniem. Teraz jest o niebo lepiej, bo materiały są dostępne w internecie. Trzeba jednak być bardzo ostrożnym, bo oprócz wartościowych informacji jest mnóstwo błędnych lub wręcz zafałszowanych.

Największą przyjemnością jest samo malowanie, ale wartością dodatkową są przy tej okazji spotkania z niezwykle ciekawymi ludźmi, pasjonatami zarażonymi miłością do morza. Ten krąg cały czas się powiększa. Tak poznałem Grzegorza Nowaka, który przygotował opisy statków i okrętów do kolekcji medali “Legendarne polskie statki i okręty”. Nasza, niestety tylko internetowa, przyjaźń trwa już bardzo długo.

Wspominał Pan o Jerzym Micińskim, to ważna postać w Pana życiu?         

Tak, on umożliwił mi zaistnienie jako malarzowi maryniście. W czasach “przedinternetowych” trudniej było zadebiutować ze swoimi pracami. Kiedyś wysłałem do “Letniego salonu malarskiego” czasopisma “Na Przełaj” swoje obrazki. Można było przedstawić jedną pracę, ja wysłałem trzy. W ostatnim wakacyjnym numerze opublikowano wszystkie trzy obrazki i krótki artykuł o mnie. Ośmielony tą publikacją, wysłałem swoje malunki do czasopisma “Morze”. Redaktor Jerzy Miciński bardzo szybko odpisał, co już było dla mnie zaszczytem. Pisał na maszynie, zwięźle, na małych karteczkach.  Zaprosił mnie do współpracy i potem dbał cały czas o mój rozwój merytoryczny. Był kopalnią wiedzy. Wyrobił we mnie przekonanie, że rozpocząć malowanie można dopiero wtedy, gdy ma się pewność, że temat do końca został zgłębiony. Wiele mu zawdzięczam.

Kto jeszcze ma wpływ na Pana malarstwo?

Bardzo lubię brytyjskich i amerykańskich malarzy marynistów. Bardzo cenię twórczość Marka Sarby, który pływał jako marynarz na jednostkach ratowniczych i holownikach. Brał udział w spektakularnych akcjach, jego obrazy to często ich malarskie i dynamiczne zapisy.

Czy zdarza się Panu powrót do malowania tych samych jednostek?

Nieraz się to zdarza. Bardzo się ucieszyłem, że przy okazji współpracy przy kolekcji medali będę mógł jeszcze raz podejść do namalowania “Batorego”. Malowałem go tylko raz i to z czasów inwazji w Afryce, gdy służył jako transportowiec wojska, z zainstalowanymi działami, pomalowany na szaro. To była niespektakularna odsłona “Batorego”. W kolekcji “Legendarne polskie statki i okręty” jest on namalowany na tle Nowego Yorku i w swojej pierwotnej, pasażerskiej funkcji. Namalowałem też po raz kolejny “Dar Pomorza” w wersji lepiej wpisującej się w medal.

grzegorz-nawrocki_medal

Grzegorz Nawrocki z medalem "Dar Pomorza" z kolekcji "Legendarne polskie statki i okręty"

Które statki i okręty namalowane do naszej kolekcji malował Pan po raz pierwszy?

Kilka – “Sołdek”, “Opty”, “Zawrat” i “Chrobry”.

soldek

SS Sołdek (obraz Grzegorza Nawrockiego)

Jakie ma Pan niezrealizowane marzenie?

Chciałbym zobaczyć swój duży obraz w muzeum związanym z morzem. Na przykład obraz poświęcony jakiejś bitwie morskiej. 

Czy jest jednostka, która jest Panu najbliższa?

Mam sentyment do HMS “Victory”, lubię parowce, bocznokołowce, no i przede wszystkim żaglowce.

victoria

"Victoria" Magellana (obraz Grzegorza Nawrockiego)

legendarne-statki-dar-mlodziezy

Dar Młodzieży na medalu z kolekcji "Legendarne polskie statki i okręty"